Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 19 kwietnia 2024

Powrot do rzeczywistosci

Sobota, 13 kwietnia, w koncu byla spokojnym, leniwym dniem, kiedy poza popoludniowa msza, nigdzie nie wyruszalismy. Pogoda wybitnie pomagala w leniuchowaniu, bo caly dzien lekko padalo, a temperatura osiagnela "zawrotna" wartosc 12 stopni. ;) Malzonek pojechal rano do pracy, a Potworki i ja pospalismy sobie dluzej. Troche przeszkodzila w tym Oreo, ktora zostala na noc w chalupie, ale za to urzadzila darcie pod drzwiami o 7:10 rano. Obie z Bi jednak zawzielysmy sie, ze nie wstajemy, a Nik nawet sie nie przebudzil. ;) Ostatecznie obudzilam sie o 9:24 i musialam ostro walczyc z zamykajacymi sie nadal powiekami. Starsza wstala oczywiscie nieco wczesniej, ale Mlodszy pospal do...10. :O Ranek dzieciaki zaczely od seansu filmowego, czyli czesc VII Gwiezdnych Wojen. Film bardzo im sie podobal, choc nie mogli sie nadziwic jak bohaterowie z oryginalnej trylogii sie postarzeli. :D

Jak zwykle, czyli ujelam ich kiedy nikt nie patrzy w ekran :D
 

Oni skonczyli ogladac, a zaraz potem dojechal M. Zajechal jeszcze po drodze do Polakowa i mial jechac do mojego taty, wyciagnac poczte, ale... zapomnial. Ech... A moj tata ciagle dopytuje czy u niego bylam... Mimo, ze w ferie sie zdecydowanie nie nudzilismy, to jednak bez szkoly i treningow (do srody nadal naprawiali filter, a w czwartek nikt o treningu nie pamietal ;P) Bi miala duzo wiecej czasu na czytanie, wiec w sobote skonczyla druga z wypozyczonych w poniedzialek ksiazek. A obie to takie "cegly" po 700 stron. :O Wobec tego od rana smecila mi, ze chce jechac do biblioteki. Szkoda, ze pogoda byla taka a nie inna, bo fajnie byloby pojechac znow na rowerach, a tak to musialysmy sie zabrac autem. Tam zas spotkala ja mila niespodzianka. Wziela trzecia czesc czytanej serii i szukala pierwszej z innej, ale nie mogla znalezc, mimo ze katalog twierdzil, ze powinna byc na polce. Podeszlysmy wiec do bibliotekarek. Jedna z dziewczyn poszla na zaplecze (ciekawe dlaczego ksiazka byla tam) i przyniosla poszukiwany tom, a wraz z nim inna ksiazke z tej serii i powiedziala, ze Bi moze sobie ja zatrzymac. :O Panna oczywiscie zachwycona, a ja zastanawiam sie od kiedy biblioteka rozdaje ksiazki bez okazji? ;) Pewnie mieli za duzo kopii... Wrocilysmy do domu i zostaly niecale 2 godziny do mszy. Zjedlismy obiad, chwile posiedzielismy i zaraz trzeba bylo jechac. W ten weekend Potworki opiekuja sie znow zwierzyncem sasiadow, wiec po powrocie pobiegly wypuscic ich psa i uchylic drzwi na taras, zeby i psiur i koty mogly swobodnie wychodzic i wracac. Pod wieczor poszli jeszcze raz, zeby nakarmic cala trojke i zamknac drzwi na noc. Bi zdala raport, ze pies nie chcial wyjsc na dwor, co troche mnie zaniepokoilo, bo musial wytrzymac z potrzebami fizjologicznymi do rana, ale ze bylo paskudnie, to bardzo sie nie dziwilam. Nawet oba koty byly w domu, a to jeszcze gorsze wedrowniczki niz Oreo, co chyba najlepiej oddaje sobotnia pogode. 

Nasz kot tez lenil sie w chalupie
 

Zreszta, od poniedzialku, nawet w te brzydsze i bardziej deszczowe dni, jakos temperatura domu utrzymywala sie na znosnym poziomie. A w sobote znow zaczal sie regularnie wlaczac piec... Moje dzieciaki, przez te ferie byly niemozliwe do zagonienia do spania. Kiedy wiec ktorys wieczor zarwali do polnocy, w kolejny byli tak wyrabani, ze znajdywalam ich spiacych przy zapalonych swiatlach i tabletach. :D

Mozna i tak ;)
 

Niedziela to ponownie dluzsze spanie. Kot znowu zostal w domu na cala noc, ale rano, zamiast drzec sie pod drzwiami, przyszla miauczec do mojego pokoju. Kiedy jednak (polprzytomna) wymamrotalam "o co ci chodzi?", wskoczyla na lozko mruczac i ulozyla sie w nogach. ;) Nie wiem, sprawdzala czy zyje? :D Moj budzik zadzwonil o 8:30, ale nawet nie pamietam, ze go wylaczylam, a potem zbudzilam sie o 9:16. Zeszlam na dol, gdzie siedziala juz Bi i przypomnialo mi sie, ze dzieciaki musza poleciec do zwierzakow sasiadow. Przeszlo mi przez mysl zeby wyslac sama Bi, ale kiedy tak robie (np. kiedy Mlodszy choruje) Nik zwykle ma pretensje, wiec trudno; poszlam i obudzilam go, pytajac czy chce isc, czy woli spac. Glupie pytanie w sumie, bo jak juz go obudzilam, to oczywiste, ze chcial isc. ;) Narzucili wiec na pizamy bluzy i popedzili. Na szczescie psiak sasiadow grzecznie wytrzymal i nie narobil nic w chalupie. Mialam nadzieje, ze niedziela bedzie dniem kiedy zaszyje sie w domu i nic mnie z niego nie wygoni. Niestety, napisala mama kolegi Kokusia, pytajac czy Nik ma ochote przyjechac do nich, dokonczyc maracas (a ja myslalam, ze skonczyli) i troche sie pobawic... Pamietalam jak rozczarowany byl Mlodszy w piatek, ze nie mieli czasu na zabawe, wiec jak moglam odmowic... Dzien zaczelismy ponownie od filmu (kolejnej czesci Gwiezdnych Wojen). Malzonek byl w robocie, a pozniej pamietal w koncu zeby podjechac do mojego taty. Wrocil do domu akurat na czas, zeby powiedziec synowi do widzenia, bo odwozilam go do kolegi. ;) Niby kawaler jechal na 2.5 godziny, wiec moglam spokojnie cos porobic, a nawet usiasc z kawa, ale jednak to uczucie ze jeszcze gdzies trzeba pojechac, nie pozwalalo sie porzadnie zrelaksowac. Pogode mielismy tego dnia zwariowana. To wychodzilo slonce, to zaraz sie chmurzylo i zaczynalo padac. Poznym popoludniem przeszly nawet dwie burze, na szczescie niezbyt gwaltowne. Oczywiscie kiedy jechalam po Kokusia, musialo akurat padac. ;) Trzeba przyznac, ze grzechotki wyszly im calkiem fajnie. Myslalam, ze poprzestana na napelnieniu jajeczek ziarenkami, ale oni doczepili jeszcze "trzymadla" z plastikowych lyzeczek.

Ta jest akurat biala, ale niektore byly kolorowe
 

A jesli pomysleliscie, ze dzieciaki mogly kupic cos gotowego, to nie mogly (a raczej, jak sie okazalo, nie "powinny"). Wszystko mialo byc wlasnorecznie zrobione. Az ciekawa bylam co Nik przyniesie do domu po tej wymiance. :) Mlodszy przyjechal glodny jak wilk, bo nie dostal nic do jedzenia, wiec niemal do 16 byl tylko po sniadaniu. :O Zaczynam myslec, ze ja to jestem jednak jakas glupia, bo zawsze staram sie odwiedzajace nas dzieciaki ugoscic i przygotowuje cos do szamania. Nie mowiac juz o tym, ze Potworki same zapraszaja swoich maloletnich gosci do rajdu po szufladach z przekaskami... W kazdym razie, Nik wciagnal miske zupy oraz dwie dokladki. Normalnie nie wiem gdzie on to zmiescil... ;) Pozniej w koncu moglam usiasc bez zerkania na zegarek. Akurat zaczely przechodzic nam nad glowami burze, wiec cudownie bylo patrzec przez okno i wiedziec, ze nie musi sie juz nigdzie wychodzic.

Oreo tamten weekend niemal caly przespala
 

Szkoda tylko, ze nie udalo sie zaliczyc spaceru, bo pomimo sredniej aury, mielismy 15 stopni, wiec nawet znosnie. Kiedy Nik sie w koncu najadl, musialam jeszcze zaciagnac go pod prysznic i na tym moje obowiazki sie skonczyly. :)

Swiety Mikolaj? ;)
 

A wieczorem, bez entuzjazmu i wzdychajac, wyciagnelam znow sniadaniowki oraz plecaki dzieciakow. Teraz, poza weekendami, nie bedzie juz dodatkowych dni wolnych az do naszej majowki, ktora jednak w przeciwienstwie do polskiej, jest dopiero na sam koniec maja.

Poniedzialek zaczal sie brutalna pobudka, bo laba sie oficjalnie skonczyla. :) Musze przyznac, ze i Bi i ja wstalysmy bez wiekszych problemow, za to Kokusia musialam budzic dwa razy, bo za pierwszym wyszlam na moment, a kiedy zajrzalam znow do jego pokoju, okazalo sie, ze nawet nie drgnal. :D Przynajmniej autobusy przyjechaly szybciutko, bo w obu przypadkach dopiero co doszlismy na przystanek. Rano bylo ledwie 7 stopni, ale po poludniu mialo stuknac 21, wiec Potworki ubraly sie jak na lato, tyle ze na wierzch zalozyly bluzy.

Ja laze w te i we wte, a Oreo patroluje ogrod z lwiej kociej skaly
 

Oni odjechali, a ja pokrecilam sie, odkurzylam, umylam kuchenke, wsadzilam naczynia do zmywarki, itd. Pozniejszym rankiem zrobilo sie tak cieplutko, ze usiadlam nawet na moment na lezaku na tarasie. Niestety, w koncu i ja musialam zbierac doopsko i jechac do tej mojej pracy - nie pracy. :/ O dziwo, szef przyjechal sprawdzic poczte, ale na moje pytanie czy ma jakies wiesci, odpowiedzial tylko, ze nie i szybciutko zmyl sie do swojego biura. Nie jestem typem zeby za nim biec i dopytywac, ale wiedzac ze moge go teraz dluuugo nie zobaczyc, zebralam sie w sobie i wychodzac do domu, zajrzalam do niego. Iiii... w zasadzie niczego sie nie dowiedzialam. :/ Kasa z Chin nadal "idzie". Pytanie, kiedy (i czy w ogole) dojdzie... ;) Wlasciciel nadal szuka funduszy i nie planuje sprzedawac firmy. No tak, tyle ze nie moga tez tak trwac w zawieszeniu w nieskonczonosc, bo jak odejda im wszyscy pracownicy, to beda firme rozkrecac od nowa. Szef nie lubi "szefowac" i naprawde malo orientuje sie jak wyglada takie zwykle codzienne ogarnianie testow, terminow i produkcji. Bez pracownikow w zyciu tego nie ogarnie, czego dowodem bylo jego dopytywanie kilka tygodni temu, jakie testy robilismy i jakie byly wyniki... Jedyna nowina byl fakt, ze najwyrazniej jednak nie musimy na gwaltu opuszczac budynku. Ponoc firmy ktorym grozi eksmisja, skrzyknely sie i znalazly jakies miejsce, tyle ze musi ono zostac dostosowane do potrzeb laboratoryjnych, a to moze potrwac i rok. Podobno (bo moj szef czesto powtarza rozne rzeczy jako pewnik, a potem okazuje sie, ze to tylko pogloski) zarzad obecnego budynku zgodzil sie zaczekac... Jednak z mojego punktu widzenia sama nie wiem czy to dobra wiadomosc. Gdybysmy pracowali pelna para, bylaby to oczywiscie wielka ulga. Ale tak... gdyby grozilo im wyrzucenie stad, moze ogolnie szybciej by sie zaczeli organizowac. A tak, to nie ma presji ani pospiechu... :/ Po wyjsciu z pracy podjechalam do taty zawiezc mu troche jedzenia, bo kolejnego dnia mial wrocic z Polski. W sumie najpierw powiedzial zebym sie nim nie przejmowala, bo w samolocie bedzie mial posilki, a do domu wroci pewnie poznym wieczorem i rano pojedzie sobie na zakupy. Ale kurcze, te samolotowe porcyjki sa mikroskopijne, nie mowiac juz ze czesto czesc takiego posilku jest zupelnie niezjadliwa. ;) Po drugie, po locie tate czeka jeszcze przejscie przez stanowiska imigracyjne, co moze zajac godzine albo dluzej, a potem 3-godzinna jazda autobusem. Nie wierze zeby nie byl glodny, wiec musi miec cos na kolacje oraz sniadanie. Uparlam sie wiec, ze cos mu przywioze, ale na to powiedzial tylko zeby w takim razie zostawic mu kromke chleba i plaster wedliny. :D Zawiozlam mu wiec pare kromek i kilka plastrow, a do tego dorzucilam drozdzowke, dwa jablka oraz kawal zapiekanki z makaronem i cukinia. Powinno starczyc na calkiem przyzwoity posilek. ;) Przy okazji zaczepil mnie (wscibski) sasiad taty, pytajac czy wszystko ok, bo jakis czas go nie widzial, a wczesniej zauwazyl ze czesto odwiedzaly go pielegniarki. Z jednej strony milo, ze sie interesuje, ale z drugiej wiem, ze z tata zyja na takiej srednio przyjacielskiej stopie, wiec faceta raczej po prostu zjadala ciekawosc. :D Wrocilam do swojej chalupy, gdzie urzedowali juz M. z Potworkami. Bi przyniosla dyplom za wyzwanie czytelnicze.

Dyplomik
 

Zadanie polegalo na wybraniu ksiazki, utworu poetyckiego lub przemowienia i napisanie listu do autora (nawet jesli jest juz zmarly) o tym jak owy tekst ma wplyw na twoje zycie lub postrzeganie swiata. Nawet nie kojarze co to za ksiazke panna wybrala, ale nie przeszla do kolejnego etapu, wiec dyplom otrzymala po prostu za udzial. ;) Po obiedzie Bi chciala przejechac sie na rowerze, wiec zaproponowalam, ze moge jej towarzyszyc i wtedy mozemy zjechac na szlak rowerowy, bo samej pozwalamy jej jezdzic tylko po osiedlu. Oczywiscie kiedy mowa o rowerach, Nik nie mogl przepuscic okazji zeby tez sie przejechac. ;)

No lato po prostu
 

Tylko M. sie wylamal, bo wolal przygotowac sobie jedzenie do pracy na kolejny dzien, wiedzac ze kiedy wroci pozniej z silowni, bedzie zmeczony. Przejechalam sie wiec z dzieciakami, choc zeszlo nam ledwie pol godziny, bo ze wzgledu na pozniejszy trening dzieciakow, nie chcialam zeby sie zbyt zmeczyli, no i trzeba bylo wrocic na czas. Po powrocie Nik chcial jeszcze zagrac w kosza, wiec chwile z nim porzucalam, a pozniej juz musialam zagonic go do przebrania sie w stroj kapielowy. Dzieciaki pojechaly z M., a ja poskladalam pranie i mialam chwile na relaks z kawa. Kiedy wrocili, pozostalo juz tylko szykowac sie do snu. Wieczorem Bi oczywiscie znow zapierala sie przed pojsciem na gore, mimo ze zasypiala na siedzaco w fotelu. W koncu powiedzialam jej, ze za 15 minut ide spac i jesli do tego czasu nie przygotuje sobie przekasek do szkoly (najczesciej kroi jakies owoce i wklada do lodowki w docelowym pojemniku) i nie pojdzie na gore, to bedzie sama gasic na dole swiatla. To w koncu ja ruszylo, ale najwyrazniej tylko na moment, bo kiedy pozniej wdrapalam sie na gore, zastalam ja tak:

Nie mam pojecia jak ona zasnela w taki sposob...

Nie wiem nawet czy umyla zeby. :D Zgasilam jej swiatlo i zdjelam z nog kapcie, co przebudzilo ja na tyle, zeby sie chociaz polozyc na lozku w poprawnym kierunku. ;)

W nocy spalam fatalnie. Podejrzewam, ze bylo zwyczajnie zbyt duszno, bo sypialnia nagrzala sie przez dzien, ale na noc zamknelam okna gdyz zapowiadali ledwie 6 stopni. Spodziewalam sie, ze dom szybko sie schlodzi, ale sie przeliczylam. ;) W kazdym razie obudzilam sie kiedy M. wstawal do pracy i potem przewalalam z boku na bok, nawet nie wiem jak dlugo... Rano oczywiscie nie moglam otworzyc oczu i jak zwykle daje sobie okolo 10 minut zeby sie dobudzic, tak tego dnia kimnelo mi sie i nagle mialam tylko dwie minuty. ;) Kiedy wstalam, bylam wiec polprzytomna. Jakos spakowalam pannie sniadaniowke i wyszlysmy. Rano byly zapowiadane 6 stopni, ale ze po poludniu mialo byc 18, to dzieciaki znow ubraly sie w (jak dla mnie) letnie ciuchy. Na szczescie panna w ogole nie czekala, bo akurat wyszlysmy i zobaczylysmy, ze autobus jedzie glowna droga w kierunku naszego osiedla. Bi podbiegla truchcikiem i dotarla akurat kiedy podjechal. Ja wrocilam do Kokusia, ktory tego dnia wstal juz bez problemu. Po chwili i on byl gotowy do wyjscia. Na przystanku byl tylko Nik i jeszcze jeden chlopiec z czworki dzieciakow, ktore tam zwykle czekaja, co bylo lekko niepokojace, ale autobus po chwili przyjechal, wiec nam nie uciekl. Mlodszy odjechal, a ja wrocilam do mojej "samotni". :D Ogarnelam co tam bylo do ogarniecia i trzeba bylo znow siasc nad ofertami pracy. Serio, to szukanie to jak praca na pol etatu co namniej. Korzystajac z pieknej pogody, zabralam Maye na spacer, dla niej i dla siebie tez, zeby ruszyc nieco spasiony tylek. ;)

Piesa i cudne azalie
 

W miedzyczasie zadzwonil moj tata, ktory wyruszyl juz w podroz powrotna, ale akurat mial przesiadke w Amsterdamie i godzinke do zagospodarowania. Z obiadu mialam do ugotowania tylko ziemniaki, wiec moglam spokojnie przegladac oferty i od czasu do czasu wychodzic na taras rozkoszowac sie pieknym, wiosennym sloncem. Wkrotce nadeszla godzina 15 i Bi dojechala ze szkoly. Przygotowalam obiad sobie oraz corce i ledwie zdazylysmy zjesc, a przyjechaly chlopaki. Kiedy juz wszyscy sie posilili, zastanawialismy sie co robic z reszta popoludnia, bo pogoda byla piekna, a we wtorki M. nie jezdzi z dzieciakami na treningi. W koncu padlo na przejazdzke rowerami, taka sama jak dzien wczesniej, tylko zabral sie z nami malzonek. Tu przypadkiem mielismy spora sensacje, bo zaraz obok szlaku, na czyims ogrodzie, siedzialy sobie... niedzwiedzie! :O Ta sama matka z dwojka mlodych, ktore co i rusz sie kreca w naszej okolicy. Takie sa juz przyzwyczajone do ludzi, ze matka tylko podniosla glowe, a mlode (wygrzewajace sie na sloncu) leniwie wstaly. Przelecialo mi przez mysl zeby pstryknac fote, ale nie wiedzialam w ktora strone beda chcialy ruszyc, wiec cofnelismy sie, a potem odjechalismy jeszcze kawalek, zeby zrobic im miejsce. Rodzinka misiow jednak poszla miedzy domami w glab ulicy, a nie w strone szlaku i po kilku minutach moglismy jechac dalej. Dojechalismy do docelowego punktu i tym razem to Nik marudzil, ze jaki to sens bylo w ogole brac rowery, skoro nie robimy takiego koleczka jak tydzien temu. Kiedy jednak znow zaproponowalam, ze moga jechac beze mnie, od razu zapewnil, ze bez mamy nie jedzie. :D

Widoki na rzeke oraz rybakow. Drzewa, jak widac, nadal mocno lyse
 

Myslalam, ze po powrocie odsapniemy troche i pojdziemy moze na spacer, ale M. juz sie nie chcialo. Zamiast tego wyszlam z Potworkami zagrac w kosza. Tym razem, wyjatkowo, zagrac chciala tez Bi, ale koniecznie z mama. Coz, z synem przegralam sromotnie, za to ogralam corke. ;)

Skubany, zwykle trafia
 

Pozniej, odganiajac komarzyska, podjelismy kolejna probe latania dronem Kokusia. Napisalam do producenta z pytaniem o co chodzi z tym GPSem, ale ciekawe czy w ogole odpowiedza... W kazdym razie, po dlugim czekaniu i klikaniu bez ladu i skladu w aplikacji oraz polaczeniach wifi, dron nagle zlapal siec, ale jak tylko Nik chwycil za kontrolke, natychmiast ja stracil. Po kilku nastepnych probach, klikaniu oraz czekaniu, nagle... znow ja zlapal! Tym razem Nik dal rade polatac kilkanascie minut, az dron nagle znow stracil siec i... polecial prosto w drzewa! Na szczescie na zadnym nie zawisl, tylko spadl, a ze pod nimi jest gruby dywan z lisci, wiec nic mu sie nie stalo. Tyle, ze to kolejna zagroska, bo powiedzmy, ze wezmiemy drona na kemping, a ten znow wymknie sie spod kontroli i poleci gdzies w gesty las, albo co gorsza, nad jezioro lub ocean? Bedzie po dronie... :/

Ja, Bi oraz Oreo, "okiem" drona
 

Tak czy owak, to problemik na inny dzien, a tymczasem wrocilismy do chalupy, wykapalam sie, przygotowalam ciuchy na kolejny dzien i przekaski dla Kokusia, po czym siadlam juz na wieczorny relaks. Zadzwonil tata, wiec odebralam, cieszac sie, ze jest juz w Nowym Jorku i po kontroli. Niestety, poza ta dobra nowina, okazalo sie, ze zepsul mu sie telefon i moze dzwonic tylko na aplikacje Whatsapp. Tymczasem mial zadzwonic do agencji, ktora zabierala go z lotniska do domu. No ale nie ma problemu, podal mi numer, zadzwonilam w jego imieniu, dowiedzialam sie  gdzie ma czekac, przekazalam i ustalilismy ze zadzwoni jak juz spokojnie bedzie w autobusie. Tymczasem, pol godziny pozniej dzwoni ta agencja, ze kierowca czeka, a taty nie ma. Mowie, ze przekazalam gdzie ma czekac, ale zadzwonie do niego (przekazalam, ze moze rozmawiac tylko na Whatsapp'a) jeszcze raz i oddzwonie. Dzwonie raz, drugi, piaty, nic. Nie odbiera, a co gorsza aplikacja pokazuje ze ostatnio aktywny byl pol godziny wczesniej, czyli kiedy z nim pierwszy raz rozmawialam. Oczywiscie przyszlo mi na mysl, ze kiedy wyszedl z budynku, stracil wifi i aplikacja przestala mu dzialac, no ale gdzie sie podzial, ze nie znalazl busa?! Jak to ja, mialam juz oczywiscie wizje, ze gdzies potracil go samochod, albo mial jakis inny wypadek, itd. W miedzyczasie zadzwonilam do tej agencji czy moze oni maja jakies wiesci, ale kobita tez nic nie wiedziala i przekazala tylko, ze kierowca sie denerwuje bo w tych wyznaczonych do odbioru pasazerow miejscach mozna stac tylko przez krotka chwile. Przekazalam ze bede nadal probowac skontaktowac sie z tata, obiecalam ze zadzwonie jak cos bede wiedziec, po czym ponowilam proby dodzwonienia sie do rodziciela. Bezskutecznie. Nie wiedzialam czy to brak wifi, czy moze telefon padl mu kompletnie. Malzonek zaczal przebakiwac, ze w koncu bus bedzie musial odjechac, bo pewnie ma tez innych pasazerow i niewiadomo czy nie bedziemy musieli jechac po tate do NY. Kurcze, juz samo to niezbyt zachecajace, a jeszcze przeciez z tata nie bylo kontaktu! Niewiadomo czy znajdzie busa, czy skoluje jakis inny transport, czy uda mu sie jakos z nami skontaktowac, nic! Po kolejnej polgodzinie nerwowki i obgryzania paznokci, zadzwonilam jeszcze raz do tej agencji, spytac czy maja jakies wiesci i czy tata sie odnalazl. Tak! Nie wiedzialam czy sam ich znalazl, czy kierowca zaczal go szukac, bo ponoc poszedl w zle miejsce. Najwazniejsze jednak, ze go w koncu zgarneli. Oczywiscie moglam tylko miec nadzieje ze kiedy w domu zlapie wifi, to da znac ze wszystko w porzadku. 

Tej nocy, dla odmiany, spalam jak zabita. Gdzies nad ranem tylko zbudzil mnie kot, ktory bawil sie duzym paluchem u mojej stopy, wbijajac w niego pazurki. Najwyrazniej nieopatrznie wysunelam noge spod koldry. ;) W srode rano obudzilam sie i znalazlam wiadomosc od taty, ze dojechal. Cale szczescie. Autobus Bi przybyl juz o 7:17, wiec zobaczylysmy tylko z daleka jak podjezdza. Na szczescie dopiero musial okrazyc polowe osiedla, wiec panna przeszla na druga strone ulicy i "zlapala" go, kiedy podjechal od drugiej strony. ;) Wrocilam do domu, do Kokusia, po czym zaraz wychodzilam z nim. Jego autobus sie kilka minut spoznil, wiec chwile tam postalismy, ale na szczescie niezbyt dlugo, a temperatura szybko rosla i swiecilo slonce, wiec calkiem przyjemnie sie czekalo. Z samego rana bylo 5 stopni, ale kiedy wychodzilam z Kokusiem, termometr wskazywal juz 9, a caly czas robilo sie cieplej. Po poludniu znow mialo byc okolo 18. Po odjezdzie dzieciakow wrocilam ponownie do chalupy i zaczelam codzienne ogarnianie. :) Napisalam do taty, ze jestem wolna i moze zadzwonic kiedy ma czas. Sama nie chcialam zawracac mu glowy, bo wiedzialam, ze po powrocie ma kupe spraw do zalatwienia. Oddzwonil jednak za pare minut, bo okazalo sie, ze chcial wyruszyc z domu, po czym odkryl, ze w aucie... padl mu akumulator. :D Swoja nowa fure zaparkowal na koncu podjazdu i zastawil ja takim starym "trupem", ktory niestety nie przetrwal dwutygodniowego stania. Teraz wiec musial ladowac akumulator i mial troche wolnego czasu. ;) Okazalo sie, ze poprzedniego wieczora sam namieszal, bo ja przekazalam ze ma czekac przed zatoczka C2 (i pamietam wyraznie, ze powtorzyl po mnie poprawnie), a poszedl pod... C3. Dobrze, ze po dlugim czekaniu, z daleka zauwazyl busa, ktory przypominal tego, opisanego przeze mnie, podszedl sprawdzic i... bingo! No ale tyle przebojow z telefonem bez sieci i skleroza... :D Z innych wiesci, historia "niezawodnego" NFZ. Moja tesciowa miala miec operacje. Czekala na nia dwa miesiace i w poniedzialek miala sie stawic w szpitalu. Przyjechala zgodnie z zaleceniami, na czczo, przyjeli ja na oddzial, a po kilku godzinach... powiadomili, ze nie maja krwi z jej grupy i operacji nie przeprowadza. :O Podali jej obiad, ale pozniej znow zostawili na czczo, szykujac wstepnie na operacje nastepnego dnia. We wtorek rano jednak oczywiscie nikt nic nie wiedzial, tesciowa siedziala nadal bez jedzenia, a godziny mijaly. W koncu po poludniu zaczela sie dopytywac i powiedziano jej, ze tego dnia to juz nie, bo chirurdzy przeprowadzili 7 operacji i sa zmeczeni. :O Wtedy moj tesc sie wkurzyl i... poszedl do lekarza z lapowka. Taka "motywacja" starczyla, zeby obiecac, ze tesciowa zoperuja w srode, najpozniej w czwartek. I w srodowy ranek M. napisal, ze mama juz po operacji. Jak jest lapowka, to i czas i krew sie znalazla. Moral? Polegajac tylko na NFZ, moga cie predzej wykonczyc niz wyleczyc i to wcale nie jest smieszne. Poznym rankiem zabralam Maye na spacer i juz pod jego koniec zaczelo sie chmurzyc.

"Znajoma" magnolia juz zaczela sie sypac
 

Temperatura rowniez spadala i jeszcze zanim dojechala ze szkoly Bi, musialam pozamykac okna, bo w domu wlaczylo sie ogrzewanie. :O Wrocily chlopaki i po obiedzie Nik namowil mnie na partyjke kosza. Potem znow sprobowal uruchomic drona, ktory jakims cudem polaczyl sie z GPSem. Malzonek wrocil z pracy zmeczony i z bolem glowy, bo twierdzil ze martwil sie o mame i nie mogl spac. W sumie nie ma sie co dziwic. Z tego wzgledu ustalilismy, ze wezme Potworki na trening, a on polozy sie wczesniej wstac. Ostatnimi czasy tak rzadko mam okazje podejrzec dzieciaki na basenie, ze nawet nie protestowalam, mimo ze robilo sie coraz chlodniej i zerwal sie nieprzyjemny wiatr. Pojechalam wiec i fajnie bylo popatrzec jak dzieciaki radza sobie w wodzie, ale z drugiej strony, niezle sie wynudzilam.

Tego dnia styl grzbietowy
 

Zapomnialam ksiazki, wiec po jakims czasie zaczelam krazyc po budynku, zeby zabic troche czasu. Niestety, M. przyzwyczail Potworki, ze po treningu moga sie jeszcze kilkanascie minut pobawic, wiec czekal mnie dodatkowy kwadrans siedzenia...

Tym razem Bi, choc akurat przyslonila sie reka
 

Kiedy wreszcie wrocilismy do chalupy, jak zwykle zostal juz tylko czas na kolacje i szykowanie sie na kolejny dzien.

Czwartek zaczal sie tak samo jak zawsze. Od rana padalo i bylo tylko 5 stopni, a co gorsza temperatura miala sie podniesc zaledwie do osmiu. Wyszlysmy z Bi troche wczesniej, ale zgodnie z moimi przewidywaniami, jak pogoda sie spierdzielila, to autobus przyjechal dopiero o 7:23. :D Wrocilam do Kokusia, ktory juz jadl sniadanie i za chwile ponownie musialam chwycic parasolke i wychodzic na ta paskudna pogode. ;) Po odjezdzie dzieciakow wrocilam do cieplutkiego domu i na szczescie nie planowalam sie juz nigdzie ruszac. Za to musialam chwycic za odkurzacz oraz mopa i doprowadzic podlogi do porzadku, wstawic pranie, rozladowac zmywarke i takie tam, upierdliwie nawracajace obowiazki. :D No i sprawdzic kolejny raz ogloszenia o prace, ble... Kiedy sie siedzi w domu, to dni mijaja oczywiscie ekspresowo, wiec szybko nadeszla godzina 15 i wrocila do domu Bi, a niedlugo pozniej chlopaki. Dzien wczesniej odkrylismy z malzonkiem pojemnik truskawek, ktore kupilam przed feriami i o nim zapomnialam. Polowe trzeba bylo wyrzucic, bo splesnialy, a i reszta wygladala malo zachecajaco. Szkoda bylo jednak ich wywalic, wiec szybko upieklam placek z truskawkami. Przepis dosc podobny do tego z jablkami, ale jednak ciasto wyszlo troche "ciezsze" i nieco inne w smaku. Mnie nie zachwycilo, ale M. wiadomo, ze zje. ;)

Na wyglad podobne do tego z jablkami, ale to jednak nie "to"
 

Tego dnia juz malzonek zabral Potworki na basen, wiec mialam godzinke dla siebie, a ostatecznie okazalo sie, ze przegadalam ja z kolezanka. Wlasciwie moglam ten wieczor spedzic zupelnie inaczej, bowiem middle school (czyli szkola Bi) organizowala spotkanie zapoznawcze dla rodzicow dzieci, ktore maja do niej isc od wrzesnia. Czyli w naszym wypadku chodzilo o Kokusia. Poniewaz jednak chodzi juz tam Starsza i bylam w tej szkole kilka razy na roznych spotkaniach, stwierdzilam ze odpuszcze sobie, no chyba ze Nik bedzie chcial jechac. Spotkanie niby dla rodzicow, ale rok temu chyba polowa przyjechala z dziecmi. Mlodszy mial co prawda wycieczke do tej szkoly w poniedzialek, ale pomyslalam, ze moze bedzie chcial pojechac rozejrzec sie jeszcze raz. No coz, szkola mu sie kompletnie nie podoba i nie chcial, nawet jesli oznaczaloby to ominiecie treniengu. :D Od tego dnia trenerzy zabronili dzieciakom bawic sie po treningu, bo ponoc ostatnio ktos tam rozrabial i biegal po mokrych kaflach (a to hazard), wiec wrocili szybciej niz od wielu miesiecy. A pozniej to wiadomo: kolacja i do lozek.

I dokulalismy sie do piatku. ;) Autobus Bi ponownie przyjechal dopiero o 7:23, ale ze bywalo juz duzo gorzej, to nie ma co narzekac. Przynajmniej nie padalo i bylo "az" 7 stopni. :D Pol godziny pozniej wyszlam na autobus z Kokusiem, ktory zadowolony wzial ze soba tylko sniadaniowke oraz torebke ze swoimi maracas. Tego dnia wsrod VI klas odbywala sie fiesta i zamiast lekcji mieli wymiane przygotowanych przedmiotow, poczestunek z latynoskich przysmakow oraz film. To takie doroczne "swieto" dla szostoklasistow, na zakonczenie cyklu lekcji o Ameryce Poludniowej. Ja wrocilam do domu, ale dlugo w nim nie posiedzialam, bo musialam wyruszyc na cotygodniowe zakupy. Wrocilam, rozpakowalam torby i choc chcialo mi sie srednio, to stwierdzilam ze psu tez sie cos od zycia nalezy i zabralam Maye na spacer. Po powrocie zajelam sie juz zwyklymi domowymi pierdolami oraz... przegladaniem ofert pracy. Ech... odechciewa mi sie juz po prostu... :/ A wiecie czego nie lubie najbardziej? Technologia poszla do przodu i na wiekszosc ogloszen mozna odpowiedziec doslownie kilkoma kliknieciami, bo wszystkie informacje automatycznie sciagane sa z wgranego CV. Po to, miedzy innymi, warto jest zalozyc konto na stronach do szukania pracy. A mimo wszystko, niektore firmy przekierowuja cie na ich wewnetrzna strone, gdzie w celu aplikacji, musisz zalozyc konto u nich. I po co, pytam sie?! Wiadomo, ze szansa, ze wezwa mnie na rozmowe i zaproponuja posade, jest niewielka, bo jestem jedna z zapewne kilkudziesieciu kandydatow. A mam wystarczajaco kont w roznorakich miejsc w sieci, gdzie musze pamietac login oraz haslo. Nie potrzebuje dokladac sobie nastepnych... A sa jeszcze gorsze firmy. Takie, ktore przekierunkowuja Cie na swoja strone, kaza zakladac konto, wladowac CV, po czym... masz w rubryczkach wypisac edukacje oraz historie pracy (z datami oraz zakresem obowiazkow), ktore sa przeciez wyszczegolnione wlasnie w CV! Kompletnie bez logiki i zdarza sie, ze z frustracji wychodze i nie koncze aplikacji, bo szlag mnie trafia. W kazdym razie, wrocila do domu Bi, ktora zaraz jednak zabrala sie z kolezanka z sasiedztwa do biblioteki. Poradzilam zeby wziely rowery, bo wtedy to 5 minut, ale postanowily isc pieszo. Na nogach idzie sie juz okolo 20 minut, ale stwierdzily, ze latwiej bedzie im niesc ksiazki. Hmmm, plecakow nie wynaleziono, czy co? ;) Po wyprawie do biblioteki, poszly do sasiadow jeszcze troche razem spedzic czas, a w miedzyczasie chlopaki przyjechali z cotygodniowa pizza. Nik byl bardzo zadowolony z fiesty i kupionych (za pesos, ktore nauczyciele rozdawali przez kilka tygodni za dobre zachowanie :D) zdobyczy. Niektore przedmioty faktycznie nawiazywaly do kultury latynoskiej i byly wykonane recznie, np. zrobione z klamerek na ubrania laleczki (worry dolls), ktore wklada sie na noc pod poduszke zeby zabraly ze soba zmartwienia. W niektorych jednak dzieciaki (i rodzice zapewne) poszli na latwizne i kupili gotowce. Nik przyniosl miedzy innymi bransoletke ze sztucznych muszelek, ktora wyraznie byla kupna oraz gotowe dzwonki, na ktore ktos po prostu przykleil naklejki kaktusow oraz kapeluszy sombrero. Czyli jak zwykle: niby wszystko mialo byc wykonane wlasnorecznie, a wyszlo jak zwykle. :D Bi wrocila od kolezanki i jak zwykle wieczor uplynal ekspresowo. Kolejnego dnia mialo padac, wiec zaprosilam jeszcze Kokusia do gry w kosza, bo istnialo ryzyko, ze w sobote utkniemy w chalupie. :)

Milego weekendu!

piątek, 12 kwietnia 2024

Intensywne ferie wiosenne

Sobota, 6 kwietnia, jak zwykle w weekend, oznaczala dluzsze spanie. Najdluzej spalam ja, bo budzik zadzwonil o 8:30, ale pozniej jeszcze przysypialam i obudzilam sie o rekordowej porze: 9:41. :O Co gorsza, czulam, ze gdybym przylozyla glowe do poduszki, moglabym spac dalej. Zamiast tego, podnioslam sie troche podpierajac o zaglowek i chwycilam za telefon. Lubie spac, ale nawet mnie szkoda jest przespac polowy dnia. ;) Na szczescie M. mial wolne (swieto narodowe po prostu!), wiec nie musialam sie martwic, ze dzieciaki siedza glodne. Kiedy wreszcie sie zwloklam, zjadlam, umylam i wypilam poranna kawe, powstalo pytanie, co robic z tym dniem. Pogoda nie byla najgorsza, bo przynajmniej bylo sucho, ale za to pochmurno, z ledwie 7 stopniami i porywistym, zimnym wiatrem. Zdecydowanie nie chcialo sie spedzac za duzo czasu na powietrzu. W koncu, wzdychajac ciezko bo strasznie nie mialam ochoty, ale zaproponowalam Bi wypad na zakupy ciuchowe. Kiedy ostatnio mielismy takie kilka bardzo cieplych dni, panna uparla sie oczywiscie na krotkie spodenki, po czym odkryla, ze wiekszosc ma zbyt malych. Albo ciasnawe, albo tak krotkie, ze niemal odslanialy tylek, na co zwracalismy uwage juz rok temu. Nik wystrzelil w gore i tak samo, kiedy zima gral w koszykowke, zauwazylam, ze sporo spodenek ma przykrotkich. W tym tygodniu rowniez zapowiadano kilka cieplejszych dni, nie mowiac juz o tym, ze idzie lato, a jak znam Bi to juz pod koniec kwietnia zacznie nosic regularnie szorty. Trzeba wiec sie bylo wybrac na "szoping". :D Mlodszy rzecz jasna wolal zostac, wiec mialysmy typowo babska wyprawe. Oczywiscie jak juz wlazlysmy w regaly, to na samych spodenkach sie nie skonczylo. Kokusiowi planowalam poszukac kilku bezrekawnikow, bo w upaly to sa jego ulubione koszulki, a przy okazji nie moglam sie oprzec i wzielam tez pare t-shirtow. Bi za to tak zaszalala, ze musialam ja stopowac i kategorycznie nakazac wieksza selekcje. W ktoryms momencie, mialam w koszyku 20 (!) par spodenek! Cale szczescie, ze spora ilosc odpadla juz w czasie przymierzania. Uczymy sie na bledach, bo rok temu panna nakupowala spodenek "na oko" i choc wiekszosc pasowala, to kilka okazalo sie za malych lub za duzych (i to tak, ze dwie pary przygarnelam ja) albo nie podobalo jej sie jak leza. Tym razem smialam sie tylko, bo 90% wybranych przez nia ciuchow (wrzucila oczywiscie tez pare bluzek) byla... czarna. Uparla sie, ze ona lubi neutralne kolory, ale nie przyjmowala do wiadomosci, ze "neutralne" to cala gama kolorow, a nie tylko czern. Ostatecznie sama znalazlam jej dwie bluzki w zywszych kolorach, na dziale... chlopiecym. ;) Po drodze do domu, wstapilysmy jeszcze do Dunkin' Donuts, bo Bi juz jakis czas wiercila mi dziure w brzuchu o napoj z tamtad (refresher), a do tego dorzucilysmy oczywiscie paczki. Dla Nika tez, rzecz jasna. Kolejny przystanek to byla stacja benzynowa, bo auto rowniez chcialo pic. :D Tak sie ucieszylam, ze moge wracac do domu, ze zapomnialam iz planowalam zajechac jeszcze do taty, wyjac mu listy i wypisac rachunki, jesli jakies przyszly... Wrocilysmy do chalupy i dzieciaki wysypaly wszystko z toreb, rozdzielajac co nalezy do kogo.

Niby Potworki nie rosna juz tak szybko, niby potrzebuja tylko po kilka sztuk nowych rzeczy, a jak przyjdzie co do czego, to co sezon z zakupow ciuchowych przynosimy taki stos :D
 

Bi zas zaczela przymierzanie, bo spodenki sprawdzila w sklepie, ale uznalysmy, ze bluzki powinny pasowac. Zmeczona cala wyprawa, usiadlam w koncu spokojnie z kawka, choc nie na dlugo. Trzeba bylo zjesc jakis obiad, zmienilam posciel u nas, wstawilam ja do prania, a pozniej przelozylam do suszarki, zas do pralki wrzucilam czesc nowych ciuchow. Zagonilam Kokusia pod prysznic, choc mocno prostestowal i wreszcie moglam odetchnac z malzonkiem przed tv. ;)

Nakladanie sobie na glowe piany to juz staly punkt programu, choc tym razem wyszla mu bardzo wodnista
 

Od dobrych kilku, jak nie kilkunastu, tygodni, na msze jezdzilismy w soboty, wiec w niedziele moglam z dzieciakami spac do oporu, zas M. zwykle pracowal. Tym razem malzonek mial wolny caly (!!!) weekend i do kosciola chcial jechac w niedziele, szczegolnie ze bylo swieto Milosierdzia Bozego. Rano moglismy wiec pospac dluzej niz w dni szkolne, ale zdecydowanie krocej niz zwykle w wolne. Jak to u nas, M. oraz Bi wstali sami, bez budzikow, mnie zbudzil telefon, ale wstalam w miare bezproblemowo, za to Kokusia trzeba bylo wolac i zszedl na dol z wielkim fochem. ;) W dodatku M. na sniadanie zrobil lane kluski, ktore dotychczas dzieciakom zaserwowal raz, kilka lat temu i przyjete zostaly bez entuzjazmu. Tym razem Bi zjadla, choc oswiadczyla, ze sa "srednie", ale Nik skonsumowal raptem 3-4 lyzki, stwierdzil ze okropne i na szybko zaserwowalam mu mini gofry (dobrze, ze mialam zamrozone), inaczej jechalby do kosciola na glodniaka. Po mszy wrocilismy do chalupy i przez jakis czas siedzielismy na kanapie, zastanawiajac sie co zrobic z taka iloscia wolnego czasu. ;)

Maya wie, co robi sie z wolnym czasem - relaksuje na maksa! ;)
 

Zwykle w niedziele wpadal moj tata, wiec zajmowal nas troche, ale teraz byl w Polsce. Malzonek powolnie gotowal ogorkowa, ja przygotowalam Potworkom wszystko na domowe pizze, wstawilam zmywarke, jakies pranie, ale ogolnie to snulismy sie troche bez celu. W koncu, po poludniu uznalismy, ze temperatura bardziej juz nie wzrosnie i jesli chcemy pojsc na spacer, to teraz. Bylo znow tylko 7 stopni i wial bardzo nieprzyjemny wiatr, ale swiecilo slonce, ktore o tej porze roku juz calkiem niezle przygrzewa. Ostatecznie okazalo sie to zgubne, bo w sloncu, kiedy ucichal wiatr, robilo sie niemal goraco, a za chwile, w cieniu oraz przy wichurze, przechodzily ciarki. W rezultacie naprzemian rozpinalam kurtke i zapinalam ja, majac ochote zalozyc na glowe kaptur. Potworki oczywiscie szybko zdjely bluzy, przy czym Nik mial pod spodem bluzke z dlugim rekawem, ale Bi tylko t-shirt... ;) Probowalam zrobic im zdjecie pod magnolia, ktora jest na naszej zwyklej trasie spacerowej, ale nadal nie rozwinela pakow.

Proba zdjecia, jak widac niezbyt udana, bo Bi juz z daleka wolala, ze drzewo jeszcze nie zakwitlo, wiec po co mi fota...
 

Po powrocie do chalupy obeszlam wszystkie rabatki, podgladajac co jak rosnie. Moja dojrzala piwonia zaczela puszczac pedy, ale dwie mniejsze, ktore wyrosly w zeszlym roku, narazie nie. Ciekawe czy przetrwaly zime... Poza tym stwierdzam, ze moje zonkile sa jakies opoznione. U wszystkich sasiadow juz pieknie kwitna, a moje dopiero maja paczki, niektore nadal bardzo male i waskie. Potem M. stwierdzil ze umyje moje auto, ktore po zimie wolalo o pomste do nieba, a ja w podziece pomaszerowalam upiec ciasto. Byla juz prawie 17, wiec nie chcialo mi sie zabierac za nic pracochlonnego. Nie mialam dojrzalych bananow, babke na oleju dopiero co pieklam na Wielkanoc, wiec padlo znow na to szybkie ciasto z jablkami, ktore pieke bardzo czesto. Szkoda, ze to bardziej taki "placek", bo jest plaskie i w jeden wieczor uporalismy sie z jego 1/3. A nalezy zaznaczyc, ze dzieciaki go nie ruszaja. :D Kiedy ciasto sie upieklo, wskoczylam pod prysznic i pozniej juz lenilismy sie z malzonkiem na calego. On niestety musial pod wieczor przyszykowac sie na powrot do roboty, ale dzieciaki i ja mielismy wolnosc i swobode. ;) A kiedy kladlam sie spac, znalazlam tym razem corke, tak:

Swiatla pozapalane, w telefonie cos gra...

W poniedzialek rano M. juz pracowal, ale Potworki oraz ja pospalismy dluzej. Rano przylazla mi znow do lozka Oreo, choc tym razem laskawie nie wdrapywala na brzuch, tylko mruczala w nogach.

Kiedy mruzy oczy z zadowoleniem, wyglada na taka wredote... :D
 

Wstalam, zrobilam dzieciakom sniadanie i niespodziewanie napisal malzonek, ze wychodzi zaraz po 10. Miala byc piekna pogoda, wiec chcial zrobic cos przy domu i spedzic z nami troche czasu, skoro dzieciaki nie mialy szkoly. Bi stwierdzila, ze byl to pierwszy dzien ferii, bo weekend sie nie liczy. ;) Oczywiscie z tymi feriami to pechowo ze nadal nie zarabiam, bo chcialoby sie zapewnic dzieciakom jakas rozrywke, ale kasa nieco ogranicza. Praktycznie wszyscy blizsi koledzy i kolezanki Potworkow sie porozjezdzali, a to Meksyk, a to Kalifornia, a to jeszcze gdzies indziej, wiec nie bylo nawet jak umowic sie na zabawe z innymi dzieciakami. My na wiosne praktycznie nigdy nie wyjezdzamy, ale jak mnie znacie, to wiecie ze zawsze szukam jakichs atrakcji. Tym razem jednak budzet troche straszyl. ;) W poniedzialek jednak, atrakcje zapewnila nam sama natura, najpierw zsylajac ladna pogode, a po poludniu zacmienie slonca. Dzien wiec, po sniadaniu oraz ogarnieciu sie, zaczelismy od jazdy na rowerach do biblioteki.

Kwiecien to, czy czerwiec?
 

Bi znow skonczyly sie czytadla, a Nik musial wybrac sobie nowa serie do wspolnego czytania, bo obecnie czytana dobiega konca. Przy okazji chwycili kolejne czesci Gwiezdnych Wojen, bo druga polowa tygodnia miala byc deszczowa, wiec i zapowiadalo sie wiecej siedzenia w domu. Po powrocie pokrecilismy sie, M. rabiac drzewo, a ja ogarniajac nieco w chalupie. Podalam dzieciakom obiad, poskladalam wysuszone pranie i nadeszla pora zacmienia. Oczywiscie, jak to ja, gdzies mi tam przemykaly wiesci o zblizajacym sie zacmieniu, ale nie dotarlo, ze to juz w poniedzialek, dopoki nie bylo 2 dni przed. ;) W zwiazku z tym, nie zaopatrzylam sie w specjalne okulary, a rozdawali je za darmo chociazby wlasnie w bibliotece. W dniu zacmienia oczywiscie juz dawno wszystkie rozdali. Co bylo robic. Z kartonu, pazlotka (:D) oraz kartki, zrobilam domowy "filter" do ogladania zacmienia. Okazal sie zreszta calkiem skuteczny.

Nie zwracajcie uwagi na ciemne plamy - to klej, bo przykleilam kartke do kartonu, zeby byla stabilniejsza. Popatrzcie na ten mniejszy jasny punkcik (wiekszy to przebita niechcacy, zbyt duza dziurka) - pokazuje ile zostalo jeszcze slonca. Fota pstryknieta 19 minut przed maksymalnym zaciemnieniem
 

Mielismy tez trzy pary okularow przeciwslonecznych (moje, Bi oraz Kokusia) ale poczatkowo nawet patrzac przez wszystkie na raz, bylo za jasno. Jak na zlosc, kiedy nadchodzil czas maksymalnego zaciemnienia, zaczely nadciagac chmury. Przez nie, zastanawialismy sie, czy zrobilo sie ciemniej przez zacmienie czy zachmurzenie, ale swiatlo bylo takie dziwne, ze ostatecznie uznalismy, ze to musi byc to pierwsze. Mielismy ta odrobinke szczescia, ze w czasie maksymalnego zaciemnienia, slonce nadal troche przebijalo sie przez chmury, ale moj filtr na kartce juz nie dzialal. Kontrast byl zwyczajnie za slaby. Za to z naszymi trzema parami okularow przeciwslonecznych, moglismy w koncu bez wysilku i mruzenia oczu obejrzec zacmienie. U nas nie bylo stu procentowe, tylko okolo 92%. Probowalam strzelic fote telefonem przez trzy pary okularow, ale nie wyszlo. Doswiadczenie jednak bylo fajne, szczegolnie radosc dzieciakow, kiedy na kartce wyraznie bylo widac "nadgryzione" koleczko i pozniej, kiedy mogli zobaczyc zacmienie przez okulary. A raptem kilka minut po maksymalnym zaciemnieniu, chmury naszly tak gesto, ze slonca nie bylo widac kompletnie. Postalismy, myslac ze moze jeszcze sie rozchmurzy, ale nie. Poszlismy do srodka, zjedlismy podwieczorek i postanowilismy wyruszyc jeszcze na spacer.

Roznica jednego dnia, ale kwiaty juz lekko rozwiniete
 

Stwierdzam, ze jestem kompletnie bez formy, bo po porannej jezdzie do biblioteki solidnie czulam nogi (mimo ze to raptem kilka minut, choc co chwila pod gorke), a na spacerze lapala mnie zadyszka przy kazdym wzniesienu. ;) Kiedy wrocilismy, okazalo sie ze w miedzyczasie byl listonosz i przyniosl paczuszke, na ktora bardzo czekala Bi. Pannie strasznie urosly wlosy pod pachami i choc odradzalam zbyt szybkie golenie, tlumaczac ze odrosna grubsze i ciemniejsze, nawet ja nie moglam juz ich zignorowac. ;) Starsza jednak kategorycznie odmowila sprobowania golenia zwykla zyletka i wymyslila... paski wosku. ;) Nawet na moja propozycje kremu do usuwania wlosow, stwierdzila ze woli wosk, bo po nim wlosy moga nie odrastac nawet do 4 tygodni. Naogladala sie jednak oczywiscie filmikow, wiec troche miala cykora. :D A ze Bi to jest ogolnie straszna panikara i dramaturg, wiec bylam bardzo ciekawa jak jej to pojdzie... Zglosilam sie nawet na krolika doswiadczalnego. Co prawda swoje pachy ogolilam dopiero co, ale na nogach mialam delikatny odrost, wiec sprobowalam tam. Coz... Przyjemne to nie bylo, ale tez nie tak straszne jak to czasem mozna obejrzec na TikToku. :D Bi, widzac ze z mojej strony nie bylo zadnej wiekszej reakcji, juz odwazniej zabrala sie za usuwanie wlasnego owlosienia. ;)

Kadr z filmiku, ktory wyglada zupelnie normalnie i nie mam pojecia dlaczego wyszedl niczym przeswietlony (krzywy jest, bo mialam telefon pionowo, zamiast poziomo :D), a probowalam go uchwycic w kilku momentach
 

I niespodzianka, bo sama tez nawet sie nie wzdrygnela, a udalo jej sie usunac prawie wszystko. Takze pierwsze koty za ploty i tylko ciekawe jak szybko jej te klaki odrosna. Jak rzeczywiscie zajmie to 3-4 tygodnie, to moze sama sie skusze, bo golenie co trzy dni strasznie mnie wkurza. :D Bylo jeszcze dosc wczesnie i znowu slonecznie, wiec stwierdzilam, ze skorzystam i pozbieram troche psich min. Niestety duzo nie zrobilam, bo sasiad z naprzeciwka zawolal, ze przed chwila mial za domem "znajoma" niedzwiedzice z mlodymi, wiec porzucilam ta robote i schowalam sie w chalupie. :D Jak na jeden dzien to sensacji zdecydowanie starczylo...

Worek to ponownie dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow, a za to krotsza praca dla M. ;) Ledwie zdazylismy zjesc sniadanie i jako tako sie ogarnac, a wrocil malzonek.

Wchodzac do lazienki dzieciakow, az podskoczylam na widok "czegos" czarnego na parapecie ;)
 

Juz w weekend dzieciakom przypomnialo sie, ze w ostatnich dwoch latach na ferie zawsze zaliczalismy mini golfa. Oczywiscie tym razem tez chcieli, a ze to atrakcja tania jak barszcz, to stwierdzilam, ze czemu nie. Niech maja jakas frajde na te wolne dni. Wybralismy poniedzialek lub wtorek, kiedy pogoda miala byc piekna. Poczatkowo M. wydawal sie chetny zeby jechac z nami, ale pierwszego dnia oznajmil ze chce porabac troche drewna, a kolejnego, ze jednak woli skonczyc zanim przyjdzie kilka deszczowych dni. I nie przyjmowal do wiadomosci, ze partyjka mini golfa to jakies 40 minut... Pojechalam wiec z Potworkami sama, ale przez namawianie ojca, przyjechalismy 20 minut po otwarciu i juz byly tam tlumy. Niestety, cieplo i wolne dni przyciagaja cala rzesze ludzi z naszej miejscowosci. Oznaczalo to, ze musielismy czekac na grupki przed nami, ale tez rozgrywac swoja partyjke we w miare rozsadnym czasie, bo juz kolejna grupa czekala za nami. Nie byla to zbyt komfortowa gra. Pamietam, ze kiedys, daaawno temu, bylam ze znajomymi z pracy w miejscu, gdzie odmierzali czas miedzy wchodzacymi grupami, dzieki czemu nikt sie nie musial spieszyc i stresowac, ze opoznia innym zabawe. Tutaj czegos takiego niestety nie ma.

Dobrze, ze po terenie rozsiane jest sporo takich laweczek, wiec od czasu do czasu mozna przysiasc
 

Musze pochwalic Kokusia, ze w koncu dorasta i stara sie po prostu dobrze grac. Nie marudzil, ze musi poczekac i nie poganial mnie oraz Bi (w sumie i tak nic by to nie dalo, bo czekalismy za kazdym razem na grupke przed nami), a co najwazniejsze, nie walil w pileczke z calej sily. W poprzednich latach zdarzalo sie, ze jak rabnal, to leciala przez pol terenu i cud ze nie przyfansolila komus w glowe. ;)

Szkoda, ze jestesmy tam zwykle na samym poczatku sezonu, bo rosnie wtedy tylko trawa. Pozna wiosna oraz latem, caly teren pelen jest pieknych kwiatow oraz kompozycji z roslin
 

Cala nasza trojka sie wiec niezle bawila i jedyny problem to taki, ze tam rano niemal nie ma cienia, a ze mielismy dzien niemal letni, bo 25 stopni (w sloncu pewnie prawie 30), to bylo niemozliwie goraco. Nieopatrznie zalozylam dlugie, szare legginsy, a Bi czarna koszulke i obie mialysmy wrazenie, ze sie roztapiamy. A Mlodszy jeczal, ze chce mu sie pic. Zazwyczaj mieli tam baniak z woda i jednorazowe kubeczki, ale dopiero w poprzedni weekend otworzyli na sezon, wiec pewnie jeszcze wszystkiego nie ogarneli.

Ulubiona dziura to oczywiscie ta, gdzie pileczka musi przeskoczyc nad woda, a wylawiajac ja, mozna "niechcacy" zamoczyc rece :D
 

Po grze Potworki tesknie spogladaly w strone lodziarni, tym razem jednak pociagnelam ich do auta. Malzonek obiecal im bowiem wypad do naszej ulubionej lodziarni, choc tak szczerze, to nie wiem czy ta obok mini golfa nie ma wiekszego wyboru i rownie smacznych. No ale ze jest to tak blisko domu, to mozemy tam podjechac w kazdej chwili. Wrocilismy do chalupy, gdzie M. skonczyl juz rabanie i opalal sie na tarasie, a pod jego lezakiem w najlepsze drzemala Oreo. To niesamowite jak ten kiciul upodobal sobie mojego chlopa. Kiedy ten lezy na kanapie, niemal zawsze wskakuje mu na brzuch i uklada sie do spania, a teraz, kiedy na brzuchu w pelnym sloncu bylo jej pewnie za goraco, wgramolila sie pod lezak. ;)

Malzonek twierdzil, ze nawet nie wie kiedy kot tam wlazl
 

Chwilke sie pokrecilismy, ale w koncu stwierdzilismy, ze lepiej na te lody jechac teraz, niz za kilka godzin, kiedy wszyscy beda wracac z pracy. Tak wiec zrobilismy i jak zwykle opchalismy sie niczym swinki. My z M. po dwie galki (ogromne), a dzieciaki co prawda po jednej, ale z posypkami.

Malzonek jak zwykle "chetny" na zdjecie :D
 

Wracajac, zajechalismy do mojego taty, bo wstyd sie przyznac, ale nie bylam tam od czwartku. Przyszly trzy rachunki, ale ze po powrocie tata bedzie mial jeszcze 8 dni na wyslanie najwczesniejszego, to odpuscilam sobie wypisywanie. Po powrocie do domu, dalismy brzuchom troche ulozyc zimny deser, po czym Bi zaczela namawiac na przejazdzke rowerowa. Poczatkowo mialam sie tylko z nia przejechac kawalek po szlaku rowerowym kolo naszego osiedla (taka runda doslownie 20-minutowa), ale niespodziewanie dolaczyli do nas chlopaki i zrobila sie cala wyprawa. Kiedy bowiem dojechalismy do pierwszego skrzyzowania z ulica, chcialam zgodnie z planem zawrocic, ale M. zaproponowal przejazd w dol, obok boisk pilkarskich i potem lasem spowrotem na szlak.

Przystanek zeby sprawdzic poziom plynacej nizej rzeki
 

Protestowalam, bo to juz trzy razy dluzsza trasa niz mialam w planach. Nie dosc, ze czulam nogi, to jeszcze doope, bo przeciez dopiero drugi raz w sezonie wyciagnelam rower. Powiedzialam M. zeby dal mi klucze do domu, to ja sobie wroce, a oni niech jezdza po lasach. ;) Tu jednak wstawil sie za mna Nik (moj kochany), ze jak mama wraca, to on tez i M. rowniez stwierdzil (choc bez przekonania), ze jak nie dam rady, to wracamy. Tylko Bi podniosla lament, ze ona chce dalej jezdzic i matka moze sobie wracac, ona moze pojechac z samym ojcem. Typowe. :D Ostatecznie stwierdzilam, ze dobra, jakos dam rade. Oczywiscie, jak na zlosc, jak juz zjechalismy na dol wielkiego wzgorza, przejechalismy wzdluz wszystkich boisk i dojechalismy do lasu, to okazalo sie, ze sciezka jest zablokowana i musielismy sie cofnac do innego wejscia. ;) A najgorzej, ze aby stamtad wrocic na szlak rowerowy, trzeba bylo podjechac lub podejsc taka niemozliwie stroma sciezka. Malzonek ulitowal sie nade mna i wciagnal moj rower, ale nawet bez balastu ledwie wlazlam. ;) Po tej wyprawie musialam zaliczyc chwile na kanapie. ;) Dlugo jednak nie polezalam, bo zrobila sie prawie 16, a nie jedlismy nic poza sniadaniem oraz lodami. Szybko zabralismy sie z M. za obiad, ktory jakims cudem dzieciaki nawet chetnie zjadly. Bylo okolo 17:30, ale nadal ponad 20 stopni i piekne slonce, wiec zaproponowalam, zebysmy przejechali sie do klubu w naszej miejscowosci. Malzonek oczywiscie nie chcial, mimo ze to takie fajne miejsce, gdzie czlowiek moze sie poczuc jak na lonie natury, mimo ze jest zaraz obok osiedli mieszkaniowych. Nasza trojka jednak bawila sie przednio. Dzieciaki skorzystaly z placu zabaw, nawet Bi, ktora normalnie czuje sie zbyt "dorosla" na takie zabawy.

Tyrolka to zdecydowanie ulubiona zabawka i ciekawe, przy takiej ilosci dzieciarni jaka sie tam przewija, jak szybko ja zepsuja ;)
 

Polazilismy po plazy, na ktorej, o dziwo biegala gromada dzieciakow w strojach kapielowych! Jeden faktycznie sie w tej wodzie bawil. Potworki oczywiscie natychmiast tez zrzucily crocs'y oraz skarpety i musialy sprawdzic wode.

Brrr...
 

Nik stwierdzil, ze lodowata (no ba, mamy przeciez kwiecien), ale Bi zalowala ze sama nie zalozyla stroju, bo chetnie by sie wykapala. :D Poszlismy na spacer wzdluz jeziora i moglismy tak jeszcze dlugo lazic, ale zapomnialam bluzy i zaczelo mi sie robic chlodno.

Fajnie bedzie latem w pelni skorzystac z mozliwosci tego klubu
 

Ruszylismy wiec spowrotem, ale przy samym parkingu Nikowi przypomnialo sie, ze wzial pilke do kosza i chcial jeszcze pograc. Na szczescie (dla mnie, bo naprawde bylo mi zimno), szybko sie poklocili w czasie gry i moglismy wracac. :D

Bardzo krotka rozgrywka :D
 

W domu Nik po chwili wyszedl pograc znow w naszego kosza. Dolaczylam do niego, a po chwili M. stanal w drzwiach garazu i kiedy ja rzucalam z synem pilka, on kopal do Mayi pileczke. Mocno bezmyslnie, bo psiur za ta pilka leci niemal na oslep i w ktoryms momencie podcial Kokusiowi nogi, a ten wylozyl sie jak dlugi! Wygladalo to naprawde groznie, bo az mu zabraklo tchu, przy czym wydawalo nam sie, ze rabnal glowa o podjazd. Kiedy juz odzyskal mowe, Nik wystekal placzac, ze glowa az tak bardzo go nie boli, tylko ramie, bo to ono przyjelo najwieksze uderzenie. Mial je mocno obtarte, ale poza tym ciezko bylo stwierdzic czy je tylko stlukl, czy cos zlamal. Mlodszy caly wieczor trzymal je sztywno i jeczal przy kazdym ruchu, ale nic nie puchlo, wiec obserwowalismy i w koncu stwierdzilismy ze raczej to tylko stluczenie. Ale M. i tak oznajmil, ze stracil chyba z 10 lat zycia, bo czul sie strasznie winny, ze to on bawil sie z psem ta pileczka. Tyle, ze Maya zawsze kreci sie pod nogami kiedy gramy w kosza i tak naprawde juz nieraz sie czlowiek o nia potknal. Jedyna roznica, to ze zwykle sa to duzo mniejsze szybkosci, bo pies sobie truchta naokolo, a tym razem ona leciala na zlamanie karku za pilka, Nik akurat tez biegl, wiec i impet byl duzo wiekszy. ;) Cale szczescie, ze skonczylo sie jednak na strachu.

Na srode zapowiadano ochlodzenie oraz deszcz, ale choc raz pogoda zrobila nam mila niespodzianke. Bylo faktycznie chlodniej, ale rano nadal swiecilo slonce, co pozwolilo temperaturze podniesc sie do 18-20 stopni. Po poludniu sie zachmurzylo, ale nadal bylo znosnie. Malzonek, widzac za oknem calkiem niezla pogode, ponownie wzial pol dnia wolnego i juz o 11 zjechal do domu. Kontynuowal rabanie drzewa oraz robienie porzadku obok szopki. Od kilku lat lezaly tam kawalki scietego drzewa, ale ze mielismy zapasy, wiec nie bylo potrzeby ich ruszac, za to wokol wyrastaly chaszcze, pnacza, krzewy oraz mlode drzewka. Teraz wreszcie M. wzial sie za ciecie tych klod oraz pniakow, ale przy okazji odkryl tam istne kleszczowisko, wiec postanowil tez oczyscic ten teren. Za to mnie oraz dzieciakom, po intensywnym poprzednim dniu, nie chcialo sie zbytnio dzialac. Ja oczywiscie ogarnialam takie zwykle obowiazki jak zmywarka, pranie, odkurzanie, szorowanie zlewow, itd., ale Potworki leniuchowaly na calego. Nawet Bi, ktora jeszcze dzien wczesniej jeczala ze chce pojechac do galerii handlowej popatrzec na ciuchy (bosz... moja corka to typowa nastolatka), w srode zasiadla na wiekszosc dnia w lezaku na tarasie i stwierdzila, ze galeria to moze jednak innego dnia. Nie zebym ja namawiala. ;) W przerwie w machaniu siekiera, M. zdecydowal sie uruchomic drona, ktorego Nik dostal kiedys od chrzesnego, tak dawno, ze nie pamietam nawet czy na Boze Narodzenie, czy na urodziny. Lezalo sobie to urzadzenie dobre 1.5 roku i zapomnialam w sumie ze je mamy, ale najwyrazniej musialo nabrac mocy urzedowej. To juz taki naprawde niezly dron, z kamera, wiec mozna sie tym fajnie pobawic. Niestety przez to konfiguracja tego wszystkiego z telefonem to wyzsza szkola jazdy i zajelo to chlopakom ponad godzine. Glownie dlatego, ze Nik - niecierpliwy - klikal na guziki sluchajac instrukcji, zanim jeszcze wysluchal do konca polecenie. :D W koncu ojciec sie zirytowal, zabral mu sprzet i sam zasiadl cierpliwie z YouTube oraz instrukcja. I zrobil, choc w ostatnim punkcie to ja zgadlam o co chodzi, mimo ze instrukcji nie czytalam. ;)

Szkoda, ze na zdjeciu nie wyszedl obraz widoczny w telefonie
 

Zabawka okazala sie tak fajna, ze cala nasza czworka stala nad Kokusiem patrzac w ekran telefonu i machajac do kamery, kiedy przelatywal nam nad glowa. Nawet Oreo byla zaciekawiona, zwabiona zapewne odglosem smigiel. ;)

Fota kiciula zrobiona dronem
 

Przy okazji wyszla niestety mniej przyjemna rzecz. Dron ma w zestawie dwie baterie, zapewne dlatego, ze kazda rozladowuje sie w jakies pol godziny, ale laduje kilka godzin. Niestety, jedna jest zepsuta. Przy podlaczeniu do ladowarki, pokazuje niemal pelna moc, laduje sie w kilkanascie minut, ale podlaczona do drona, nie daje mu kompletnie mocy. A przez to, ze dron tyle przelezal, teraz oczywiscie nie ma nawet jak zlozyc reklamacji, choc planuje napisac do producenta i zobacze czy cos mi sie uda wskorac... Coz, cale szczescie, ze jedna dziala bez zarzutu, choc Mlodszy byl bardzo rozczarowany gdy po pierwszej zabawie musial czekac 3 godziny na jej kontynuacje. :) A potem, jak na zlosc, dron mial problem zeby zlapac zasieg wifi (laczy sie ze specjalna siecia), choc wczesniej lapal go bez przeszkod. Gdy zas w koncu zaczal latac... zaczelo padac. :D Ja za to wreszcie skonczylam zbierac wszystkie pozimowe "miny" psa, porozrzucane po calym trawniku. Uff... Dwa razy przerwal mi deszcz, ktory przelotnie padal wiekszosc popoludnia. Zawzielam sie jednak, ze skoncze, chocbym miala lazic z parasolem. I sie udalo. Oczywiscie "produkcja" nadal bedzie regularnie trwala, ale o tej porze roku juz sie ja sprzata na biezaco. ;)

Czwartkowa pogoda, zgodnie z prognozami, byla niestety paskudna. Mialo byc 16 stopni, a tymczasem slupek rteci doszedl ledwie do 13. I calutki dzien naprzemian padalo i mzylo. Taki dzien na siedzenie z herbatka pod kocykiem. My mielismy jednak inne plany. :D Ferie wiosenne nadal trwaly, a ja wpadlam na pomysl, ktory chodzil mi po glowie juz od jakiegos czasu. Poczatkowo myslalam o zabraniu tam Kokusia i kolegi lub dwoch, z okazji jego urodzin. Poniewaz jednak w pracy przestali mi placic i nie zaczeli ponownie, to odpuscilam to sobie. Pomysl jednak krazyl mi po glowie, wiec kiedy zastanawialam sie co jeszcze zorganizowac Potworkom podczas ferii, przypomnialam sobie o tym miejscu, ktore otworzono niedaleko nas niecaly rok temu. Mowa o torze dla go kartow, w budynku. Dotychczas najblizszy mielismy pol godziny jazdy od nas, otwarty tylko sezonowo, bo jest na swiezym powietrzu, w dodatku bez porzadnej strony internetowej, gdzie okresliliby godziny otwarcia oraz ceny. Nie chcialo nam sie nigdy jechac w ciemno, szczegolnie, ze to kierunek, gdzie nie wypuszczamy sie zbyt czesto. Tutaj to jednak raptem 10 minut od domu, wiec niemal "za rogiem". W dodatku wszystko jasno opisane na stronie, wiec czlowiek wiedzial czego sie spodziewac. Spytalam wczesniej Potworkow co o tym mysla i Nik byl oczywiscie bardzo chetny, czego sie spodziewalam, ale zaskoczyl mnie entuzjazm Bi. Go karty to jednak taka bardziej "chlopieca" zabawa. ;) Miejsce to w tygodniu otwieraja dopiero o 15, wiec czwartek zaczelismy znow od dluzszego spania i leniwego ranka. Za oknem deszczowo i ciemno, wiec ciezko bylo sie obudzic. Wstalam dopiero o 9:30 i na dzien dobry rozbrzeczal sie moj telefon, bo zadzwonil tata, ktory zapomnial policzyc sobie 6 godzin do tylu i zobaczyc, ze u nas jest ranek. Chociaz w sumie to o tej porze i tak dobrze by bylo gdyby mnie obudzil. :D Idac do schodow, zajrzalam do Kokusia, ktory siedzial juz na lozku, wiec stwierdzilam ze wroce za moment zeby spytac co chce na sniadanie. Kiedy jednak skonczylam rozmowe i wrocilam na gore, zastalam syna ponownie zaszytego pod koldra. ;) Powiedzialam mu, ze moze sobie spac skoro ma wolne, ale i tak juz nie zasnal i po chwili zszedl na dol. Malzonek ponownie wyszedl z roboty wczesniej, mimo ze dzien wczesniej zarzekal sie, ze jesli bedzie padac to zostanie caly dzien. ;) Naszlo go na racuchy, wiec je usmazyl, a potem, przy takiej "pieknej" pogodzie, polozyl sie na kanapie, nakryl kocykiem i przedrzemal cale wczesne popoludnie. Ja staralam sie byc nieco bardziej produktywna, bo kiedy tylko przysiadlam, po chwili i mnie morzylo, a w tym tygodniu przeciez wysypialam sie do woli. Wstawilam wiec pranie, wyszorowalam lazienki, a potem przygotowalam dzieciakom wszystko na domowe pizze. W koncu nadeszla godzina 15 i moglismy wyruszac z chalupy. W tym momencie, niespodziewanie Bi wlaczyly sie nerwy i zaczela przebakiwac, ze wezmie ksiazke, bo nie jest pewna czy bedzie jezdzic; moze wiec sobie posiedzi i poczyta. Po chwili przyznala, ze denerwuje sie jazda wsrod obcych ludzi. Powiedzielismy jej, ze oczywiscie nie bedziemy jej zmuszac, musi sama zobaczyc jak to wyglada i zdecydowac, ale ze znamy kilkoro dzieciakow (w tym jej dwie kolezanki), ktore tam byly i im sie podobalo. Podejrzewalam, ze jesli dojedziemy wkrotce po otwarciu, powinnismy uniknac tlumow i mialam racje. Kiedy dojechalismy, bylo nadal pustawo. Poniewaz to byl pierwszy raz Potworkow, musialam ich zarejstrowac, pozniej musieli obejrzec filmik o bezpieczenstwie oraz zasadach, dopasowac kaski, itd. Chwile to zajelo, tymczasem przed nimi pojechaly dwie grupy po 2-3 osoby. Bi zachecona tym, ze praktycznie nie bylo ludzi, stwierdzila, ze jednak pojedzie.

Gotowi!
 

Nie przerazil jej nawet fakt, ze w ich grupie bylo juz siedmioro. ;) A ludzi schodzilo sie wiecej i wiecej, wiec naprawde oplaca sie byc tam zaraz po otwarciu... Potworki w koncu sie doczekaly, wsiadly w wyznaczone auta i po-je-cha-li! :D

Ostatnia kontrola pasow itd.
 

Poczatkowo wszyscy zaczeli ich wyprzedzac i szczegolnie Nik jechal raczej wolno. To jest do niego tak niepodobne (ten chlopak kocha szybkosc), ze zastanawialismy sie czy cos nie zepsulo sie w jego pojezdzie. W ktoryms momencie probowal wyprzedzic Bi, ale mu sie nie udalo i przez chwile zostal naprawde daleko w tyle. Az pomyslalam, ze teraz ze wscieklosci lyka lzy. :D Po fakcie okazalo sie, ze w podnieceniu prawa noga naciskal gaz, zas lewa mu "podrygiwala" odruchowo i naciskal... hamulec.

Nadjezdza Bi
 

Bi zas dopiero po chwili zauwazyla, ze moze pedal gazu docisnac duzo mocniej. :D Po kilku okrazeniach nabrali predkosci i ostatecznie, ze swojej grupy Nik dojechal drugi, a Bi czwarta.

Zaraz za Bi (po prawej, zamazana) pedzi Nik
 

Oboje wyszli zachwyceni, Bi rowniez i zaczeli dopytywac kiedy znow tam pojedziemy. ;) Trudno powiedziec, bo to juz znacznie drozsza zabawa niz mini golf. Jeden wyscig kosztuje $25, a trwa jakies 7 minut. Nie jest to jakos szczegolnie krotko, ale powalajaco dlugo tez nie za taka cene. Najwazniejsze jednak, ze 1) im sie podobalo i 2) miejsce jest w budynku, wiec mozna tam pojechac o kazdej porze roku i pogodzie. Po zabawie pojechalismy jeszcze po kawe, a dzieciaki wysepily lody. Po powrocie Nik podjal probe latania dronem, ale ten znow mial problem ze zlapaniem sieci. Ciezko stwierdzic czy to problem owej sieci, czy cos jest z tym sprzetem, ale Mlodszy byl oczywiscie mocno rozczarowany...

Nadszedl piatek, czyli, wedlug Bi, ostatni dzien ferii, skoro weekendy sie nie licza. :D Poczatkowo nie mialam na ten dzien zadnych planow poza zakupami spozywczymi. To oczywiscie mniej "plan", a bardziej "okrutny obowiazek". ;) Dzien wczesniej ustalilam jednak z mama kolegi Kokusia, ze Nik moze przyjechac do nich zeby skonczyc projekt do szkoly. W ich szkole maja miec doroczny Latin America Day i dzieciaki dostaly zadanie zeby przyszykowac cos zwiazanego z kultura latynoska na wymianke uczniowska. Bi rok temu robila na szydelku kolczyki z tradycyjnym wzorem. Nik i kolega zdolnosci manualnych nie maja, wiec wybrali grzechotki (maracas) z plastikowych jajeczek wypelnionych ryzem, fasola, grochem, itp. Dobrze, ze kolega pamietal, bo Nik niefrasobliwie stwierdzil, ze zrobilby to dzien przed terminem. :O Umowilysmy sie, ze odstawie Mlodszego o 13, wiec rano ogarnialismy sie bez pospiechu, az dostalam sms'a czy Mlodszy moglby przyjechac o 11. Byla 10:10, a Nik jeszcze nie jadl sniadania, ja zas snulam sie w pizamie. :D Udalo nam sie jednak (galopkiem) wyszykowac, zgarnelam dzieciaki, odstawilam syna do kolegi, a my z Bi popedzilysmy po spozywke. Ledwie zdazylysmy wrocic, a ja dodatkowo rozpakowac zakupy, a trzeba bylo odebrac Mlodszego, ciezko obrazonego ze nie mial czasu sie pobawic, tylko dzialali z grzechotkami. Bi calutki tydzien marudzila ze chcialaby jechac na bubble tea i w koncu stwierdzilam, ze moge wziac oboje. Odebralam Kokusia i myslalam, ze poprawie mu humor tym wypadem, ale sie nie udalo. Nik nie za bardzo moze trafic ze smakami. Ostatnio wzial smaczna herbate, ale nie posmakowaly mu nasiona tapioki i musialam je przesiewac przez sitko. ;) Tym razem wzial truskawkowe kulki, ale za to wzial napoj z mlekiem i to juz mu nie podpasowalo.

U Kokusia fajnie widac w mleku rozowe kuleczki. Bi ma napoj cytrynowy, a te rozowe dno, to wlasnie kulki
 

Za to ja zamowilam napoj o smaku marakuji, poprosilam o tapioke, a dostalam... czysty. :D Wrocilismy do chalupy, gdzie wkrotce dojechal M. (ktory wyszedl pozniej niz przez ostatnie dni, ale i tak troche szybciej), zgarniajac po drodze sushi. Caly dzien padalo, raz mocniej, raz slabiej, ale na wieczor zaczelo sie rozpagadzac. Wyruszylismy wiec na spacer i w koncu dorwalismy znajoma magnolie w pelnym rozkwicie. Niestety M. zrobil zdjecie swoim aparatem, wiec dodam jak je sobie przesle. ;)

I w ten sposob ferie wiosenne dobiegly konca. Mimo, ze pozornie nie mielismy jakichs wiekszych planow, to jednak okazaly sie niemal szalone, a na pewno bardzo meczace. :D